
Babcia Zosia przyjechała do Wałbrzycha w roku tysiąc dziewięćset czterdziestym siódmym, zostawiając Litwę -ojczyznę swoją i zdrowie. I jakby się nie starała, jej dusza ciągle wracała do tych pól malowanych zbożem rozmaitem, wyzłacanych pszenicą, posrebrzanych żytem. Nie przyjechała tam sama. U jej boku był dziadek Micia i ich dwuletni syn Janek urodzony na Litwie w lutym 1945 roku, oraz Mama Babci Zosi – prababcia Anna. Rodzina dziadka została na Wileńszczyźnie i żyje tam po dziś dzień.
Na Litwie Babcia miała niewiele majątku- właściwie nic. Jej ojciec Stanisław przepuścił wszystko w karty. Po ślubie udało im się z Dziadkiem, kupić skromny domek we wsi Słoboda niedaleko Wilna. Chociaż „ niedaleko”, w tamtych czasach, znaczyło tyle, co dzień drogi wozem zaprzężonym w konie. Gniazdko nie cieszyło długo nowożeńców. Przyszło im bowiem pobrać się w czasie II Wojny Światowej. Wkrótce ich domek przeszył zbłąkany pocisk z działa, zamieniając go w tlące się zgliszcza. Babcia i Dziadek wyszli z niego „tak jak stali”, bez żadnych rzeczy, ale za to dzieckiem w ramionach-malutką córeczką Ircią. Jej Panna Święta, co Jasnej broni Częstochowy, do zdrowia nie powróciła cudem, gdy zachorowała, jak to Babcia później mawiała, na katar kiszek, od razu po tym jak Dziadkowie, po stracie domu, zamieszkali w ziemiance na polu. W takich ziemiankach słobodcy gospodarze w zimie przechowywali ziemniaki. Tam Dziadkowie przetrwali wojnę. Ona zabrała im dziecko, ale mieli nadal siebie. Nie wiadomo do dziś, jakie piętno na Babci Zosi odcisnęła śmierć pierwszego dziecka, bowiem Babcia rzadko wracała we wspomnieniach do tego rozdziału swojego życia. Poza tym, tak po prawdzie, nikt o to chyba Zosi nie pytał. Babcia natomiast często opowiadała o latach spędzonych przed wojną na Wileńszczyźnie. Może to pamięć o młodości chmurnej i durnej, w rajskiej dziedzinie ułudy, przenosiła jej duszę utęsknioną na Litwę? A może Babcia starała się wzlecieć, choć myślami, do martwej częścią świata, który zostawiła na Wileńszczyźnie, aby ukoić żal po utraconej córce ? Tam bowiem na cmentarzyku, w małej wiosce Słoboda, spoczęło jej dziecko, które nie ma nawet nagrobka.
Mama Babci Zosi – Prababcia Anna- miała jedenaścioro dzieci. Swojego męża Stanisława poznała przy budowie transsyberyjskiej kolei. Tam gdzie się zatrzymywała się budowa torów, tam ruszała namiętność Pradziadków. Nic więc w tym dziwnego, że w ciągu dwóch po ślubie, zostali rodzicami trzech córek, a przez całe małżeństwo dochowali się jedenaściorga pociech. Babcia Zosia przyszła na świat w Petersburgu, jako najmłodsza córka i oczko w głowie Prababci. Jak niesie rodzinna wieść troje dzieci pradziadków zmarło. Ciocia Mania, druga w kolejności starszeństwa córka, spadła z pieca i ogłuchła. Nigdy nie doczekała się swoich dzieci. Jeden zaś z synów Anny i Stanisława -Henryk- przyszedł na świat głuchoniemy. Zmarł w wieku 37 lat, a jego ciało spoczywa na wałbrzyskim cmentarzu, w dzielnicy Nowe Miasto, nieopodal grobu, który dzielą ze sobą Prababcia Anna, Babcia Zosia i Dziadek Micia.
***
W przedwojennej, litewskiej wsi Słoboda, żyło się, jak to na wsi. Ciężka praca w polu przeplatała się ludowymi zwyczajami i zabawami niczym deszczowe niebo przeplata się czasem słońcem i tęczą. Kiedy gromadka rodzeństwa Babci Zosi zasiadała do stołu, po całym dniu znojnego trudu w polu, jedyne na co mogła liczyć, to ziemniaki z kwaśnym mlekiem, wyjadane drewnianymi łyżkami z glinianej misy. Nikt nie miał czasu na gotowanie, a może tylko tak mówiono, bo w chacie aż piszczała bieda. W niedzielę było inaczej, bowiem rodzina raczyła się blinami, których zapach rozchodził się po całym podwórku, aż po las Dziadka Mici, który znajdował się na skraju Słobody.
Pewnej niedzieli, Dziadek Micia wracał właśnie z kościoła, gdy poczuł zapach placków ziemniaczanych. Woń ta przyciągnęła Dziadka na podwórze chaty Babci Zosi. Wtedy zobaczył ją po raz pierwszy, stojącą przy zielonej studni z żurawiem, ubraną w odświętną sukienkę. Dziadek zaszedł na podwórko do Babci i chociaż był od niej niższy, zręcznymi ruchami wyciągnął wiadro wody ze studni. Pomógł Babci zatachać je do domu, za którą to przysługę został uraczony żółtymi jak kaczeńce blinami. Kiedy Babcia kładła przed Dziadkiem talerz, ich spojrzenia spotkały się nad stołem, aby w ten cudowny sposób, złączyć ich dusze na zawsze. Bo nawet, gdy Dziadek Micia umarł w wałbrzyskim szpitalu, w słusznym wieku dziewięćdziesięciu siedmiu lat, jego duch w kraciastej koszuli nawiedzał wielokrotnie Babcię dodając jej otuchy w ostatnich latach życia.
Zakochany Dziadek szedł w niedzielne popołudnie do swojego domu, tak odmieniony i tak pełen babcinego uroku, że zapomniał o tym, co mówili jego rodzice o rodzinie Wasilewskich- bo tak miała na nazwisko rodzina Babci. Pradziadek Stanisław – ojciec Babci, nie cieszył się bowiem dobrą reputacją. Z przypadłościami hazardzisty i balowicza bez trudu zraził do siebie wielu mieszkańców Słobody. Babcia Zosia, wspominając go, zawsze mówiła: „ A to hultaj był”. Bowiem słabym punktem Pradziadka, oprócz gry w karty, były huczne imprezy, na których zakręcając sumiastego chłopskiego wąsa, porywał słobodzkie chłopki w tany, czym oczywiście nie zaskarbiał sobie upodobania ich mężów. Pradziadek Stanisław nie był jednak pijakiem, jak można by przypuszczać. Hazard, kobiety i taniec, ot to były jego słabości, dokładanie w tej kolejności.
Co innego familia Dziadka Mici. Ci, posiadając morgi ziemi i las, uchodzili za najzamożniejszych chłopów w Słobodzie. Mieli, jako jedyni mieszkańcy wsi, swoją własną ławkę w kościele, w której siedzieli, gdy odwrócony do wiernych tyłem ksiądz, odprawiał po łacinie nabożeństwo.
U progu swojej wystawnej chaty, dziadek Micia, wracając z obiadu u Zosi, postanowił, że nie podzieli się z rodziną wieścią, iż znalazł wybrankę i marzy mu się rychły ożenek.
Zosia i Micia spotykali się ukradkiem w wiejskich stodołach pachnących skoszoną trawą i ciepłymi ciałami krów. Wymieniali pocałunki przy odgłosach świerszczy, świergocie ptaków i nawoływań słobodzkich gospodarzy. Trudno uwierzyć, że Dziadek Micia, choć tak mówiła Babcia Zosia, nigdy nie przekroczył tej zabronionej przed ślubem granicy ciał, bowiem Babcia Zosia szła do ołtarza, jak często powtarzała, pusząc się przy tym z dumy :„ Tak jak mnie Pan Bóg stworzył”. Z tych zaś słów można było wywnioskować, że Babcia w dniu zamążpójścia była dziewicą.
Ale powracając do tego przedwojennego lata na litewskiej wsi. Koniec końców mama Dziadka Mici – Prababcia Józefa, przyłapała go na tym, jak w lesie, pod brzozą, obdarzał Babcię Zosię mezaliańskimi pocałunkami i kipiąc ze złości, zatargała go za ucho do chaty, na oczach mieszkańców całej wsi.
Ten wstyd i upokorzenie, na długie miesiące, wyleczyły Dziadka z miłości do Babci Zosi. Ona zaś, wypłakiwała oczy za nim przez całe dnie i noce, podświadomie czując jednak, że ta namiętność tak nie może się skończyć.
Wraz z końcem lata, dla Babci Zosi nadeszły długie, jesienne wieczory, a z nimi wracający do chaty Pradziadek Hultaj Stanisław i jego karciane długi oraz miłosne podboje, których we wsi nikt nie był w stanie zliczyć. Babcia Zosia wychodziła wtedy z domu z rzadka. W jej chacie bowiem była tylko jedna para butów, więc szansa na założenie ich, przy tak licznym rodzeństwie i pójście na dwór była nikła. Babcia nie mogła więc, nawet z daleka, popatrzeć na Mićkę, którego postać, choć na chwilę, ociepliłaby jej stygnącą nadzieję na miłość i wlała strumień światła do wyjącej z tęsknoty za ukochanym duszy.
Mama Babci Zosi-Prababcia Anna – widząc smutek swej faworyzowanej córki, poradziła jej w wigilijny wieczór:
-Jeślij cij on naznaczony – rzekła tajemniczo –Zdjełaj tak: Weźmij cebrzyk i schodź do studni, ty nasłuchuj skąd szczekają sabaki, stamtąd parin pridjet.
Babcia Zosia, po Wigilii złożonej z kakorów, smażonych pierogów z kapustą i grzybami oraz pleżyków moczonych w wodzie z makiem, poszła po wodę. Nadstawiała uszy na prawo, lewo, w tył i w przód, ale nigdzie nie usłyszała nawet cichego skomlenia wiejskiego kundla z kulawą nogą.
Wróciła do chaty, pod ciężarem troski i wiadra z wodą, które przy okazji napełniła w studni, ubzdurawszy sobie w głowie staropanieństwo. Prababcia Anna, miała dla niej jednak w zanadrzu cały pęk innych ludowych rytuałów, które miały przyciągnąć Mićkę do jej córki.
Rzekła więc do niej:
– Weźmij miednicę, nalej do niej wody, obmyj się w niej, zaczesz wołosy, przejrzyj się w zerkale, do nikogo nic nie mów, ręcznik, griebień i lusterko pokładij pod powłoczkę i kładziej się spać. Nocą przyśnisz ty muża.
Tak też Babcia Zosia zrobiła. Postępując zgodnie z radami mateczki, ubrała długą, białą, lnianą koszulę, schowała się w sieni z miską pełną wody, obmyła twarz i udała się na spoczynek, uprzednio wkładając pod wypchaną piórami gęsimi poduszkę: ręcznik, grzebień i lusterko.
Tej nocy, przed Bożym Narodzeniem, Babci przyśnił się Dziadek, który leżał na łóżku, a Babcia klęcząc przy nim, obmywała jego twarz wodą.
Potem niestety wybuchła wojna i Dziadka zabrali Litwini do cuchnącego strachem więzienia. Młody Micia stanął w obliczu utraty życia. Jego polskie pochodzenie kłuło w oczy i kładło palce Litwinów na spusty ich karabinów. I wtedy stał się cud. Z metryki dziadka Litwini wyczytali, że ma litewskie korzenie. Prababcia Józefa była bowiem z domu Belkus, a to litewskie nazwisko. Otworzyło ono Dziadkowi bramy więzienia i przy okazji rozum w głowie. Dziadek wrócił do Słobody, złapał Babcię w objęcia i się jej oświadczył.
Zakochani, wkrótce potem, w tajemnicy przed wszystkimi, wzięli ślub w kościele w Wilnie. Babcia była ubrana w białą suknię i miała bardzo długi welon, jak na pannę młodą przystało. Nowożeńcy sprawili sobie ślubny portret, który oprawiony w ramy, zawisł kilka lat później, już po wojnie, w ich wałbrzyskim mieszkaniu. I wisiał nad toaletką w salonie, przez wszystkie lata, wydawałoby się nigdy nie mającego się skończyć ich małżeństwa. Po ślubie Dziadek przywiózł Babcię do domu swoich rodziców i powiedział do nich: Oto moja żona.